Varia

I tylko dychy żal…

Zjazd III
Szaleństwo i metoda

4–8 listopada 2015
Wrocław, Instytut im. Jerzego Grotowskiego / Wrocław, Teatr Ad Spectatores

Od dawna chciałem to zrobić. Ale odwagi brakowało. Albo pieniądze się skończyły, a wiadomo, że peepshow tani nie jest. Tak mówią. No więc, kiedy pojawiła się okazja, aby za darmo (sic!) wejść i obejrzeć Peepshow podczas zjazdu Aty we Wrocławiu, nie wahałem się ani chwili.

Na tę okoliczność specjalnie się nawet ogoliłem, umyłem i użyłem najdroższych perfum – tych na wyjątkowe okazje.

Droga do miejsca pokazu byłą kręta i zawiła. Od razu się domyśliłem, że to ze względów bezpieczeństwa, by zachować dyskrecję,unikając tym samym przypadkowych ludzi. Po przybyciu na miejsce, moim oczom ukazał się gustownie odrapany blok, lecz prawdziwe podniecenie poczułem dopiero po wejściu do klatki schodowej. Szarej, lekko śmierdzącej z nieregularnie świecącą żarówką dyndającą u sufitu. Było w niej coś wyzywająco nagiego. – Dobry wieczór państwu – z zamyślenia wyrwał mnie głos alfonsa, lekko sepleniącego, bardziej z lenistwa niż wrodzonej wady wymowy. Wtedy zrozumiałem, że nie jestem sam. Rozejrzałem się po twarzach innych klientów. W ich oczach dostrzegłem podniecenie pomieszane z rozbawieniem. – Zboczeńcy – pomyślałem. Po kilku mniej lub bardziej zrozumiałych wypowiedziach, alfons odwrócił się, tym samym dając znak, abyśmy podążyli za nim. Zatrzymaliśmy się na trzecim piętrze, przed metalowymi drzwiami. Sepleniący rzucił kilka kąśliwych uwag w naszą stronę, poinstruował, co wolno, a czego nie, przykrył niewysublimowanym żartem i zaczął nas odliczać.

A więc to już, teraz, ten tak długo przeze mnie wyczekiwany moment właśnie staje się rzeczywistością. Wchodzę na Peepshow!

Przechodząc przez drzwi, wykazałem się jeszcze refleksem i sięgnąłem ręką po portfel. Z nieskrywaną dumą na twarzy skinąłem porozumiewawczo w stronę alfonsa, dzierżąc w dłoni dziesięciozłotowy banknot. A co, jak szaleć to szaleć! Jeśli pokaz spodoba mi się, wesprę słuszną inicjatywę społeczną.

Po przebrnięciu przez wąski przedpokój weszliśmy do obszernego pomieszczenia, w środku którego ustawiono mniejszy pokój – drewniany boks. Wokół boksu wyznaczono stanowiska dla klientów w liczbie dwudziestu, każde misternie oddzielone zasłonką. Na stanowisko obserwacyjne składało się krzesło i słuchawki bezprzewodowe, i oczywiście ONA – przeznaczona tylko dla mnie, przyciągająca jak magnes swoją wąską, czarną źrenicą o wymiarach pięć na dziesięć centymetrów. Moja osobista dziura do podglądania.

Sepleniąco zostaliśmy poinstruowani, aby założyć słuchawki na uszy i wygodnie usiąść. – Pokaz za chwilę się zacznie. Posłusznie wykonałem polecenie i w napięciu czekałem na rozwój wydarzeń.

Światło zgasło, a w słuchawkach dało się słyszeć, a jakże!, sepleniący głos alfonsa. I kolejne instrukcje, ale tych, ooo tych chciało się słuchać! Były niczym gra wstępna.

Mówił automatycznie, że chusteczki do wycierania są po prawej, a odświeżacz po lewej, żeby się zachowywać tak, a tak raczej nie wypada. I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. Za długo. Kończ już waść! Nie za to nie zapłaciłem!

Cisza. Sekundy napięcia mijają jak wieczność. Co się stanie? Co nadejdzie pierwsze? Dźwięk, a może światło, może dostanę czymś po twarzy, oj, wyobraźnia zaczęła ze mną pogrywać. Ciiii, jest…

Głos, kobiecy głos, zaprasza mnie do wspólnej zabawy. Ten głos, tak przyjemnie zmysłowy i uwodzicielski, mówi do mnie, czyta moje pragnienia, zna moje oczekiwania. Ciało wyprzedza rozum. Prawą ręką pośpiesznie szukam w ciemności chusteczek. Co u diabła, miały być po prawej stronie, może coś pomieszałem, szukam po lewej. Też pustka. Zaczynam się stresować, nie byłem przygotowany na taką ewentualność. Tylko spokojnie, nie mogę popaść w panikę. Z trudem opanowuję pierwotne instynkty, zyskując odrobinę czasu przed wstydliwym finałem.

Po dłuższej chwili w obliczu braku chusteczek muszę skapitulować. Trudno, wesołe miasteczko nie dziś, nie dla mnie. W międzyczasie piękny głos w słuchawkach zamilkł. Już miałem wstać i wyjść rozzłoszczony całą sytuacją, gdy wtem usłyszałem „tłusty bit”, a dziura na wysokości moich oczu rozświetliła się bladą poświatą.

Jak dziecko na łakocie rzuciłem się w przód na dziurę, soczyście waląc czołem o drewnianą ścianę. Po upewnieniu się, że nie krwawię i odzyskaniu wyrazistego obrazu, ostrożnie przystawiłem oczy do otworu. – Szukaj, szukaj, nie rezygnuj, po to tu przyszedłeś – zdawał się mówić głos w mojej głowie.

Jak marynarz szukający światła latarni morskiej podczas sztormowej nocy wypatrywałem JEJ przez moją osobistą dziurę. A później, kiedy pojawiła się na horyzoncie, wodziłem za nią wzrokiem jak w transie, dwa kroki w bok, cztery w przód, po całej powierzchni korytarza, który w tym momencie był jej królestwem, a dla mnie – całym światem. Chodziła dumna jak paw, prezentując swoje wdzięki. A miała do zaprezentowania wiele. Tym więcej, im mniej było na niej.

Od razu zauważyłem i doceniłem jej poczucie rytmu, gibkość (widać, że trenuje) i umiejętność chodzenia na obcasach. Ach, co za klasa! Takich kobiet jest już coraz mniej.

Poczułem do niej głęboki szacunek, który rósł z każdą sekundą. Dłoń sama sięgnęła po zmiętą dziesięciozłotówkę. Wyczekiwałem tylko właściwego momentu…

Gdy podeszła do mojego stanowiska wysunąłem banknot szarmanckim, acz zdecydowanym ruchem. Przyjęła go z wrodzonym sobie wdziękiem, jakby przyjmowała prezent gwiazdkowy, którego w ogóle się nie spodziewała. Poczułem między nami nić porozumienia, wiedziałem, nie przypuszczałem, lecz wiedziałem, że tego wieczoru tańczy tylko dla mnie! Wprawdzie obeszła jeszcze raz czy dwa rundę po innych stanowiskach, ale ja czułem, że robi to tylko z przekory. Wie, że lubię takie gierki.

Stanęła przy przeciwległej ścianie, spojrzała w moją stronę i zaczęła się zbliżać. Serce zaczęło łomotać mi w klatce a na czoło wystąpił zimny pot. Podeszła tak blisko, że mogłem cerować jej oczko w pończosze, po czym schyliła się i…nasze spojrzenia po raz pierwszy spoczęły na sobie. Trwało to zaledwie sekundę, a jednak było wyjątkowe, kosmiczne, metafizyczne…

I wtedy stało się TO!

Kiedy podniosła swój różowy lizaczek do ust, by zniewolić mnie ekwilibrystyką doświadczonego języka, doszedł mnie zapach… CZOSNKU z jej gardzieli! Polski, chiński, bulwiasty, przetarty czy siekany – nieważne. Wypadł na mnie, wyskoczył z całą agresją swojej gryzącej woni, doszczętnie niszcząc mój zmysł wzroku, powonienia i smaku. Lizak w jej ustach zamienił się nagle w gigantyczny ząbek czosnku, który raz po raz muskała wargami, wydając ekstatyczne dźwięki. Przy każdym mlaśnięciu ząbka zdawała się mówić: – Spróbuj, to dobre, dzięki niemu jestem taka zdrowa. A ja czułem się chory. Antybiotyczny ząb rozprawiał się już nie tylko z moimi zmysłami, ale radził sobie równie dobrze z moimi funkcjami lokomocyjnymi i odruchami wegetatywnymi. Następował powolny, lecz konsekwentny paraliż mojego ciała. Po chwili mój umysł był już zainfekowany, a ja zamiast jej skóry widziałem łupiny czosnku, a zamiast jabłkowej krągłości bioder, idealną linię główki czosnkowej.

Moje marzenie, chwila, na którą czekałem prawie całe dorosłe życie, była miażdżona przez wielki wybuch bomby czosnkowej.

No cóż. Tak to już jest. Wielkie rzeczy upadają przez trzepot skrzydeł motyla, zwielokrotniony, uderzający potężną falą na drugim końcu globu. Trzeba to zaakceptować, oswoić i żyć dalej. Przecież jutro też jest dzień.

Tylko tej dychy trochę żal…